To już szósty dzień pobytu na wczasach. Dzieciaki szalały, póki była ładna pogoda. Czyli przez całe dwa dni. Jak tylko zaczęło padać we wtorek, tak pada do dzisiaj. Celowo unikam wszelkich informacji z prognozami pogody, żeby do końca nie stracić nadziei. Brzmi jak zabobon, ale coś w tym jest.

Pamiętam, jak będąc dzieckiem, przeczytałam książkę, której bohaterowie – też dzieci – zaklinały deszcz. Właśnie po to, żeby przestał padać. I o dziwo – udało im się! Albo po prostu zgrały się meteorologicznie z pogodą.
Spędzać wakacje z trójką dzieci w jednym pokoju wczasowym, podczas gdy za oknem leje bez końca, to za dużo nawet jak na mnie. I te ciągłe pytania: – Mamo, a kiedy w końcu wyjdzie słońce? Mamo, a kiedy w końcu przestanie padać deszcz? (jakby nie chodziło o to samo). Mamo, a dlaczego nie ma tęczy? (bo nie świeci słońce, chciałam warknąć, ale na szczęście przypomniałam sobie historię z dzieciństwa. Więc opowiedziałam ją).
Trzęsienie ziemi
Stanowczo nie doceniamy własnych pociech. Zostawiłam Pawła na całe dwie godziny z naszymi brzdącami. Po powrocie z samotnego spaceru (ten dopiero potrafi docenić samotność, kto całe dnie spędza z gromadką dzieci w wieku przedszkolno-szkolnym), przez chwilę wydawało mi się, że pomyliłam numer pokoju. Bo byłam pewna, że w naszym na pewno nie doszłoby do takiego trzęsienia ziemi.
Na podłodze walało się kłębowisko na wpół spalonych papierzysk. Niektóre jeszcze się tliły, na całe szczęście nie wywołały pożaru. Chociaż nie – firanka wyglądała na lekko nadpaloną. Na tapczanach natomiast pokotem leżały wszystkie nasze rzeczy, łącznie z moimi kosmetykami. Z jednego z nich – kremu do rąk – jak poznałam za chwile – ułożona była biała piramida. I to na czym? Na mojej ulubionej bluzce!
Nie wiedziałam, czy krzyczeć, płakać czy po prostu wyjść i udawać, że pokój wygląda tak, jak wtedy, gdy z niego wychodziłam. Na dodatek wszystkiego mój mąż spokojnie siedział na jedynym w pokoju fotelu i czytał, jak gdyby nigdy nic.
Uznałam, że krzyki ani płacz nic tu nie pomogą. Samo się nie posprząta ani samo się nie wyjaśni to niespodziewane trzęsienie ziemi.
I wkrótce poznałam genezę trzęsienia. Otóż było tak.
To nie my, to Tubisie!
Moi dwaj synowie i moja jedna córka uznali pomysł z książki za godny naśladownictwa. To znaczy pomysł zaklinania deszczu. Tylko, że w tym celu zamiast wody – jak książkowi bohaterowie – użyli ognia, który próbowali gasić potem moim kremem do rąk. Według nich był prawie podobny do piany z gaśnicy… A skąd wziął się ogień? Ano ze świeczki, którą nieopatrznie zapalił ich tata. Podobno, jak się tłumaczył, chciał zrobić mi przyjemny nastrój (na opakowaniu świeczki było napisane, że jej zapach wprowadza w miły stan relaksu. Mężczyźni…!). I zupełnie (jak to możliwe, no jak? Przecież każda z nas od razu by spostrzegła!) nie zauważył, że dzieci robią istny Armagedon. No, bo czytał. Po prostu.
A Kuba tłumaczył mi długo i zawile, dlaczego chcieli w ten sposób zakląć deszcz. Połowy wywodu nie doczekałam, zabierając się za gruntowne sprzątanie. I zaganiając do niego dzieci. Oraz męża.
Ale tuż przed pójściem spać usłyszałam, jak Jaś szepcze do Kuby: – A widzisz? Mówiłem ci, że lepiej powiedzieć, że zrobiły to Teletubisie!